na długiej liście rzeczy, które lubię - mniej więcej między jazzem, a mostami - wypadałoby umieścić statki. podczas naszego wypadu nad loch lomond odkryliśmy jeden, na widok którego poczułam się dość szczęśliwa, poetycko wręcz poruszona: przy molo w balloch zacumowany jest ostatni brytyjski parowiec o napędzie łopatkowym, maid of the loch.
mariusz na swoim blogu napisał już parę słów o pannie z jeziora, możecie też obejrzeć tam kilka zdjęć zrobionych pinholem. u mnie tylko jedna klatka, tak bardziej od środka, z sali królowej, pomieszczenia służącego czasem jako restauracja, a czasem jako miniaturowa sala balowa.
to jedno z tych miejsc, dla których warto było wstać w sobotę rano i przyjechać do balloch, dźwigać ciężki aparat i marznąć godzinami we mgle nad jeziorem. wszytko po to by zobaczyć opuszczone wnętrze i zrobić krok w czasie... do 1953 roku, kiedy parowiec został zwodowany, tego samego roku, gdy koronowano elżbietę drugą. wyobrażam sobie jak królowa spogląda ze swego portretu na pląsające pary, a tam orkiestra daje - walce angielskie, fokstroty, ludowe melodie, czy co to się grywało do tańca w latach pięćdziesiątych, nie wiem, nie znam się, nie mam pojęcia.
10/2011 maid of the loch, balloch nad loch lomond.
smakowity kawałek prozy.
OdpowiedzUsuńo obrazie jużem Ci mówiła.
Melancholia mnie ogarnela.Fotografia,jak zwykle staranna i piekna,pzdr
OdpowiedzUsuńPoezja fotograficznego smaku!
OdpowiedzUsuńMiodne.
OdpowiedzUsuń