kupiłam ostatnio dwa, z wyglądu niepozorne albumy ze zdjęciami. pierwszy dlatego, że był przeceniony, drugi chyba dlatego, że przy pobieżnym kartkowaniu go w sklepie jedno ze zdjęć przyciągnęło moją uwagę. dopiero później zorientowałam się, że obie książeczki są pełne zdjęć andré kertésza, zdjęć mało znanych lub zapomnianych.
andré kertész the early years to ponad 60 tak zwanych węgieskich stykówek pochodzących z wczesnego okresu twórczości fotografa. pierwsze z nich są datowane na 1914 rok, przedstawiają budapeszt, między innymi eksperymenty z nocną fotografią, późniejsze obrazki z frontu, sceny z żołnierskiego życia, autoportrety z bratem, bez brata, męskie akty, mecze piłkarskie, czy też zdjęcia, których byście teraz nie nazwali streetem, ze względu na przykry brak anegdoty. można też w tym albumie odnaleźć młodzieńcze inspiracje i olśnienia kertésza, wczesne, modernistyczne i jakże charakterystyczne dla artysty kompozycje przesycone poezją, symboliką i tym czymś co jest trudne do zwerbalizowania, a jednak powoduje, że nawet zwykły widelec zapada ci w pamięć i gryzie ją nieustannie swoimi zębami.
drugi album jest inny, chociaż w swej odmienności - podobny. the polaroids to znów ponad 60 - równie unikatowych jak jego wczesne stykówki – ostatnich fotografii kertésza.
w drugiej połowie lat siedemdziesiątych artysta, załamany po śmierci żony, elizabeth, przestał fotografować. mimo wieloletniej emigracji, licznych podróży po całym świecie i ponad 50 lat spędzonych w usa, kertész słabo posługiwał się jakimkolwiek językiem, nawet ze swoimi znajomymi porozumiewał się w kertészańskim, dziwnej mieszaninie angielskiego, francuskiego i węgierskiego, w której trudno było rozmawiać. jedynym językiem jakim biegle władał, był język fotografii, porzucając ją na prawie 3lata skazał się na milczenie i stracił kontakt z rzeczywistością.
w 1979 roku przyjaciele podarowali mu polaroida sx-70. początkowo kertész traktował go jako zabawkę i ciekawostkę, a jednak to ta zabawka pomogła mu – nawet bez wychodzenia z mieszkania - wyjść z marazmu, poradzić sobie z depresją i żalem po śmierci żony oraz stworzyć - no właśnie - stworzyć jedną z najpiękniejszych serii zdjęć o miłości, tęsknocie i samotności jakie widziałam.
jeśli macie szansę pożyczyć czy kupić, przejrzeć czy przeczytać którąś z tych książek - serdecznie polecam. jeśli nie wiecie kim był andré kertész to... to ja przepraszam.
ładnie napisałaś, przypomniała mi się ta książka o początkach węgierskiej fotografii, którą kiedyś zakupiliśmy a Kertesz nadal mój ulubiony...
OdpowiedzUsuń"jeśli macie szansę pożyczyć ..." - reflektuje:)
OdpowiedzUsuńKiedyś byłem zawiedziony, gdy rozpakowałem album Kertesza. Zawiedziony nie zdjęciami, ale formatem niektórych z nich. Wielka biała strona albumu, a niej zdjęcie wielkości znaczka pocztowego. Na szczeście nie wszystkie zdjęcia w tym albumie były takie.
OdpowiedzUsuństykówki:) często jedyne co się zachowało. ja lubię takie małe zdjęcia, zmuszają do zbliżenia się, pochylenia, zastanowienia co tam do cholery jest? takie wymuszenie intymnego kontaktu z fotograwią.
OdpowiedzUsuń