wtorek, 18 grudnia 2012
12/2012. ami.
ami przyjechała do burga zacząć nowe życie, przy okazji trochę zmieniła nasze. przez kilka tygodni spała w salonie, jak prawdziwy kaskader na nierozkładającej się sofie.
tak, tak, na tej sofie która niejedno przeszła i gdyby potrafiła mówić...
cóż, myślę, że ten pluszowy, staromodny mebel w pełni zasłużył by pewnego dnia skończyć swój żywot w jakimś muzeum. charakteryzuje go przecież nie tylko uroczy, brytyjski design i piękne obicie, ale też niezwykła umiejętność pomieszczenia czterech, lub pięciu osób w trakcie wieczoru filmowego. z dodatkowych, nadprzyrodzonych cech sofy, wypadało by wymienić plus trzy do zasypiania w ciągu dnia lub w trakcie imprezy oraz demoniczną zdolność do zmieniania się w dwusiedzeniową kanapę akurat wtedy, gdy próbujesz się na niej wyciągnąć na całą długość.
no ale, ami przeprowadziła się już na swoje, a sofa stoi...
-
mania szewska
w:
35mm soldier,
black-and-white,
edinburgh,
fotografia,
ludzie,
notatki
sobota, 15 grudnia 2012
09/2012. aberlady bay.
o tej porze roku wszystko nawala. poczta też. więc pocztówki spóźnione, choć z drugiej strony bardzo na czasie.
jest grudzień, życie jakoś w nas zamiera.
dni ponure takie, ciężko ociosane, jakby je ktoś tępą siekierą rąbał.
łup, łup, jebudu, i jeszcze raz. i tak w kółko, w kółko, w kółko tak. do usranej wiosny...
nawet filmy ostatnio trafiamy w podobnym klimacie - o, te łono chociażby. idealnie wycisza. lekko przydusza, potem jeszcze tylko trochę uwiera.
-
mania szewska
w:
35mm soldier,
black-and-white,
film,
fotografia,
notatki,
scotland
niedziela, 2 grudnia 2012
poniedziałek, 26 listopada 2012
czwartek, 22 listopada 2012
sobota, 17 listopada 2012
środa, 14 listopada 2012
10/2012
po raz kolejny na tym blogu czarno-biały duet: mariuszek i ami. oraz forth road bridge, który też już znacie. chociażby z tego zdjęcia.
-
mania szewska
w:
6x6,
black-and-white,
fotografia,
ludzie,
podróże,
rolleiflex,
scotland
poniedziałek, 5 listopada 2012
sobota, 27 października 2012
jakoś mi minął ten rok, z mobilkiem w ręku.
pamiętacie jeszcze jak się to zaczęło?
przyznam, że trochę mnie zaskoczyło, że ten mój rok miał dodatkowy dzień - niby szósty palec u dłoni. a jeszcze bardziej mnie zaskoczyło, gdy wczoraj odkryłam, jak fajnie jest żyć bez wewnętrznego przymusu - nie musieć codziennie pstrykać tego jednego zdjęcia...
ale jeszcze fajniej jest sobie spojrzeć na to-to po jakimś czasie, trochę z sentymentem, trochę z rozdrażnieniem.
nie mam wprawy z pokazami slajdów, więc wyszło jak wyszło. całe jedenaście minut migania i dżezzzziku. tylko dla wytrwałych.
-
mania szewska
w:
jedno zdjęcie dziennie,
kolorowe,
mob.photo,
video
środa, 24 października 2012
10.2012 jeszcze raz ami, tym razem w tajemniczych, leśnych ostępach, gdzie młode brzozy i dzikie zwierzęta.
-
mania szewska
w:
6x6,
black-and-white,
fotografia,
ludzie,
rolleiflex,
scotland
poniedziałek, 15 października 2012
09.2012 lola z jasiem. chciałabym umieć... tak to wszystko pięknie napisać i sfotografować jak czuję. a tu dupa blada, człowieczek taki czasem bywa maleńki.
-
mania szewska
w:
6x6,
black-and-white,
fotografia,
ludzie,
polskie,
rolleiflex
sobota, 13 października 2012
dawno nie było o filmach, a filmów trochę obejrzałam przez tych kilka miesięcy. wyliczę tylko te najlepsze, bo na te słabe nie ma co marnować więcej czasu. niech będzie mniej więcej w kolejności chronologicznej, jak przystało na pamiętniczek:
wszystkie odloty cheyenne'a z cudownym seanem pennem, tak, marzę o takiej fryzurze. i tak, kocham takie podróże.
żelazną damę mam nadzieję, że już widzieliście. meryl streep - przeoczywiście - wyśmienita.
25. godzina z nortonem, film sprzed dziesięciu lat, więc w sumie też, należy do działu 'mania nadrabia zaległości' - ale jeśli ktoś go jeszcze nie widział, to polecam, bo to dobry film, prosta historia i po prostu - konkretne kino.
w drodze czyli kolejna opowieść o poruszaniu się w różnych krajobrazach, poszukiwaniu i ... tym co lubimy najbardziej: nieznośnym ciężarze zajebistości. długo na niego czekałam, może dlatego troszkę mnie rozczarował... a może dlatego, że filmy rzadko kiedy dorównują książkom. albo po prostu - bo zapomniałam się porządnie wysikać przed projekcją. chętnie obejrzę jeszcze raz, i porównam sobie wrażenia.
sponsoring poleciła mi lola, wcześniej jeszcze podsuwając doskonałą książeczkę-wywiad z szumowską, powyższego reżyserką. cudownie jest widzieć takie rzeczy robione przez polaków. a jeszcze cudowniej jest widzieć w nich piękną juliette binoche.
oskarowy artysta w którym mnie wszystko, wszyściutko zachwyca. kocham stare, nieme filmy, a ten pięknie wpisuje się w ich konwencję. ot, niby trywialna historyjka, ale opowiedziana z dystansem i lekkim przymrużeniem oka, cudowna gra aktorska, fenomenalne stylizacje. no i muzyka... ech, proszę państwa, oklaski, kurtyna, jeszcze raz oklaski, fanfary, ukłony, kwiaty, bombonierki, chusteczki, wodotryski i fajerwerki.
oldboje to z kolei przeurocze skandynawskie kino, porządnie poprawiające humor, wzruszające i dobre. no i również, jak kilka poprzednio wymienionych filmów, jest o podróży, stąd-dotąd, przez różne takie tam, życiowe bezdroża, zakręty i wertepy.
a na koniec, coś ze szkockim akcentem, film którego bałam się, do pierwszego trupa, potem już jakoś było lepiej, ale wciąż, porządnie podnosił mi ciśnienie: a lonely place to die. warto obejrzeć, choćby po to, żeby potem pozazdrościć mańce, że mieszka w kraju, gdzie takie widoki...
wszystkie odloty cheyenne'a z cudownym seanem pennem, tak, marzę o takiej fryzurze. i tak, kocham takie podróże.
żelazną damę mam nadzieję, że już widzieliście. meryl streep - przeoczywiście - wyśmienita.
25. godzina z nortonem, film sprzed dziesięciu lat, więc w sumie też, należy do działu 'mania nadrabia zaległości' - ale jeśli ktoś go jeszcze nie widział, to polecam, bo to dobry film, prosta historia i po prostu - konkretne kino.
w drodze czyli kolejna opowieść o poruszaniu się w różnych krajobrazach, poszukiwaniu i ... tym co lubimy najbardziej: nieznośnym ciężarze zajebistości. długo na niego czekałam, może dlatego troszkę mnie rozczarował... a może dlatego, że filmy rzadko kiedy dorównują książkom. albo po prostu - bo zapomniałam się porządnie wysikać przed projekcją. chętnie obejrzę jeszcze raz, i porównam sobie wrażenia.
sponsoring poleciła mi lola, wcześniej jeszcze podsuwając doskonałą książeczkę-wywiad z szumowską, powyższego reżyserką. cudownie jest widzieć takie rzeczy robione przez polaków. a jeszcze cudowniej jest widzieć w nich piękną juliette binoche.
oskarowy artysta w którym mnie wszystko, wszyściutko zachwyca. kocham stare, nieme filmy, a ten pięknie wpisuje się w ich konwencję. ot, niby trywialna historyjka, ale opowiedziana z dystansem i lekkim przymrużeniem oka, cudowna gra aktorska, fenomenalne stylizacje. no i muzyka... ech, proszę państwa, oklaski, kurtyna, jeszcze raz oklaski, fanfary, ukłony, kwiaty, bombonierki, chusteczki, wodotryski i fajerwerki.
oldboje to z kolei przeurocze skandynawskie kino, porządnie poprawiające humor, wzruszające i dobre. no i również, jak kilka poprzednio wymienionych filmów, jest o podróży, stąd-dotąd, przez różne takie tam, życiowe bezdroża, zakręty i wertepy.
a na koniec, coś ze szkockim akcentem, film którego bałam się, do pierwszego trupa, potem już jakoś było lepiej, ale wciąż, porządnie podnosił mi ciśnienie: a lonely place to die. warto obejrzeć, choćby po to, żeby potem pozazdrościć mańce, że mieszka w kraju, gdzie takie widoki...
środa, 10 października 2012
10/2012, ami i mariusz, i skały w dunbar, kawałek morza północnego, trochę nieba, takie tam, jesienne wycieczki.
-
mania szewska
w:
6x6,
black-and-white,
fotografia,
ludzie,
podróże,
rolleiflex,
scotland
poniedziałek, 8 października 2012
środa, 19 września 2012
nie uważam się za jakiegoś zaawansowanego podróżnika... ot, byłam w kilku miejscach, widziałam parę rzeczy i pstryknęłam trochę pamiątkowych zdjęć. poznałam tutejszych lub tamtejszych. poszerzyłam sobie horyzonty. nabrałam dystansu. nauczyłam się co nieco. na przykład tego, że w pewnym sensie podróżowanie zmienia: uczy nas dostrzegać różnice. uczy nas oceniać i doceniać. uczy nas, że można tak, ale można też inaczej.
ja sama jestem jedną z tych osób, które - nie tyle lubią bywać w różnych miejscach, co - lubią się przemieszczać. nawet przejażdżka autobusem na lotnisko, kiedy trzeba kogoś powitać lub pożegnać, jest dla mnie wspaniałą przygodą. lub gdy w podrzędnym barku kawowym, na zapomnianej przez boga stacji kolejowej piję okropną lurę z jeszcze okropniejszego kubka "społem".
jeśli mam problem, wychodzę z domu i idę.
jeśli mam dobry humor - wsiadam na rower.
jeśli jestem bardzo nieszczęśliwa, wybieram sobie na oślep tramwaj lub autobus i jadę zobaczyć co będzie po drodze.
wyobrażam sobie, że kiedy zrobię wreszcie prawo jazdy, zrosnę się na dobre z fotelem samochodowym... chociaż naprawdę, naj-naj-najbardziej lubię podróżować tak, by spotykać ludzi. by móc uczestniczyć w wydarzeniach. by z kimś porozmawiać w przedziale pkp. albo na ścieżce, gdzieś na wydmach, nad morzem północnym.
lubię wchodzić w interakcje ze światem. lubię się czasem o innych ludzi ocierać. lubię uczyć się nowych rzeczy i robić to, czego wcześniej nie robiłam. i bywa, że na przykład udaje mi się rozpocząć rewolucję w tramwaju.
chociażby kilka dni temu w dziesiątce, w środku nocy, w kierunku - rynek. czytam coś tam sobie i nagle słyszę, tuż nad głową, tonem wulgarnym i cholernie oburzonym:
no kurwa, ja pierdolę, całą drogę będziesz tak robił?
wiecie jak to jest, gdy się jedzie tramwajem, a za twoimi plecami ktoś ciamka? albo wciąga katar do gardła? albo chrząka? albo co chwila puszcza mikrobąka? albo po prostu kaszle, tak jak ten chłopak z którym żeśmy podróżowali: ja i wielce nabuzowana pani. i ze dwudziestu innych pasażerów...
przyznaję, że w tym momencie dopiero zaczęłam go słyszeć. biedak, był porządnie zaziębiony, a każde jego kaszlnięcie komentowało soczyste o kurwa albo nie no, ja pierdolę. gdzieś po piętnastu minutach, w okolicach niegdyś i-szego maja a dzisiaj jana pawła ii-giego, stwierdziłam, że już dłużej tego nie zniosę, a ponieważ jechałam tym tramwajem tylko po to, żeby nim jechać, całkiem bez celu - to postanowiłam sobie, że następny przystanek będzie równie dobry jak każdy inny. niestety utknęliśmy na światłach przy ruskiej, a koncert na zapalenie oskrzeli i złe wychowanie trwał za moimi plecami dalej...
już stojąc na schodkach, zwróciłam się do kurwującej pani, używając swojego najuprzejmiejszego, najbardziej nauczycielskiego tonu. kto mnie zna, ten wie.
w wielkim skrócie nasz dialog wyglądał tak:
jeśli to tak bardzo ci przeszkadza, to czemu się nie przesiądziesz do innego wagonu?
a co ciebie to, kurwo, obchodzi?!?
mnie nic, tyle tylko, że chujowo się podróżuje z chamskimi pasażerami, na szczęście ja właśnie wysiadam.
oczywiście, poruszyłam lawinę gówna. kurwująca kobieta zaczęła się ostro miotać, nazwała mnie tak i śmak. inni pasażerowie patrzyli - dość zestresowani. bo przecież nie wypada. innym ludziom uwagę zwracać? trzeba mieć coś nie tak w głowie, żeby się wtrącać.
i wtedy, ten biedny chłopak zakaszlał. ona rzuciła kolejnym ścierwem, więc ja też zakaszlałam, bo przecież nie będę z nią dyskutować. i na każdą jej wiązankę miałam następne kaszlnięcie. chłopak też dostał jakiegoś ataku. i starszy pan, i pani z dzieckiem, i jeszcze ktoś tam...
i tak się ta nasza dziesiątka wtoczyła na przystanek, z kakofonią kurew, chujów i kaszlnięć, całkiem jakbyśmy wszyscy utknęli w poczekalni u lekarza, po czym wagonik opustoszał, motorniczy zamknął za nami drzwi i tramwaj potoczył się dalej...
ja sama jestem jedną z tych osób, które - nie tyle lubią bywać w różnych miejscach, co - lubią się przemieszczać. nawet przejażdżka autobusem na lotnisko, kiedy trzeba kogoś powitać lub pożegnać, jest dla mnie wspaniałą przygodą. lub gdy w podrzędnym barku kawowym, na zapomnianej przez boga stacji kolejowej piję okropną lurę z jeszcze okropniejszego kubka "społem".
jeśli mam problem, wychodzę z domu i idę.
jeśli mam dobry humor - wsiadam na rower.
jeśli jestem bardzo nieszczęśliwa, wybieram sobie na oślep tramwaj lub autobus i jadę zobaczyć co będzie po drodze.
wyobrażam sobie, że kiedy zrobię wreszcie prawo jazdy, zrosnę się na dobre z fotelem samochodowym... chociaż naprawdę, naj-naj-najbardziej lubię podróżować tak, by spotykać ludzi. by móc uczestniczyć w wydarzeniach. by z kimś porozmawiać w przedziale pkp. albo na ścieżce, gdzieś na wydmach, nad morzem północnym.
lubię wchodzić w interakcje ze światem. lubię się czasem o innych ludzi ocierać. lubię uczyć się nowych rzeczy i robić to, czego wcześniej nie robiłam. i bywa, że na przykład udaje mi się rozpocząć rewolucję w tramwaju.
chociażby kilka dni temu w dziesiątce, w środku nocy, w kierunku - rynek. czytam coś tam sobie i nagle słyszę, tuż nad głową, tonem wulgarnym i cholernie oburzonym:
no kurwa, ja pierdolę, całą drogę będziesz tak robił?
wiecie jak to jest, gdy się jedzie tramwajem, a za twoimi plecami ktoś ciamka? albo wciąga katar do gardła? albo chrząka? albo co chwila puszcza mikrobąka? albo po prostu kaszle, tak jak ten chłopak z którym żeśmy podróżowali: ja i wielce nabuzowana pani. i ze dwudziestu innych pasażerów...
przyznaję, że w tym momencie dopiero zaczęłam go słyszeć. biedak, był porządnie zaziębiony, a każde jego kaszlnięcie komentowało soczyste o kurwa albo nie no, ja pierdolę. gdzieś po piętnastu minutach, w okolicach niegdyś i-szego maja a dzisiaj jana pawła ii-giego, stwierdziłam, że już dłużej tego nie zniosę, a ponieważ jechałam tym tramwajem tylko po to, żeby nim jechać, całkiem bez celu - to postanowiłam sobie, że następny przystanek będzie równie dobry jak każdy inny. niestety utknęliśmy na światłach przy ruskiej, a koncert na zapalenie oskrzeli i złe wychowanie trwał za moimi plecami dalej...
już stojąc na schodkach, zwróciłam się do kurwującej pani, używając swojego najuprzejmiejszego, najbardziej nauczycielskiego tonu. kto mnie zna, ten wie.
w wielkim skrócie nasz dialog wyglądał tak:
jeśli to tak bardzo ci przeszkadza, to czemu się nie przesiądziesz do innego wagonu?
a co ciebie to, kurwo, obchodzi?!?
mnie nic, tyle tylko, że chujowo się podróżuje z chamskimi pasażerami, na szczęście ja właśnie wysiadam.
oczywiście, poruszyłam lawinę gówna. kurwująca kobieta zaczęła się ostro miotać, nazwała mnie tak i śmak. inni pasażerowie patrzyli - dość zestresowani. bo przecież nie wypada. innym ludziom uwagę zwracać? trzeba mieć coś nie tak w głowie, żeby się wtrącać.
i wtedy, ten biedny chłopak zakaszlał. ona rzuciła kolejnym ścierwem, więc ja też zakaszlałam, bo przecież nie będę z nią dyskutować. i na każdą jej wiązankę miałam następne kaszlnięcie. chłopak też dostał jakiegoś ataku. i starszy pan, i pani z dzieckiem, i jeszcze ktoś tam...
i tak się ta nasza dziesiątka wtoczyła na przystanek, z kakofonią kurew, chujów i kaszlnięć, całkiem jakbyśmy wszyscy utknęli w poczekalni u lekarza, po czym wagonik opustoszał, motorniczy zamknął za nami drzwi i tramwaj potoczył się dalej...
niedziela, 9 września 2012
piątek, 7 września 2012
czytam właśnie teorię bezwzględności, czyli jak uniknąć końca świata, trzeba przy tym dodać, że jest to moje pierwsze spotkanie z beatą pawlikowską, o której wcześniej gdzieś tam, coś tam mi w uszach szumiało jedynie.
podchodzę do tej książki bez żadnych uprzedzeń, bez żadnych wyobrażeń i bez tak zwanej "z góry wyrobionej opinii".
nie jest to miła lektura, prawdę mówiąc - idzie mi jak po grudzie - przykry jest dla mnie nie tylko sposób narracji ale i główna myśl książki, do której autorka powraca co akapit: ludzkość dąży do samozagłady i unicestwienia ziemi.
przez ostatnich dwieście stron pawlikowska mówi o tym wprost, mówi o tym używając anegdot, metafor, cytując biblijne przypowieści, bohra i heisenberga. mówi językiem kompletnie innym od mojego, chociaż obie posługujemy się jako taką polszczyzną (jej jest zapewne poprawniejsza niż moja).
niektóre jej spostrzeżenia - wyniesione z amazońskiej dżungli - bardzo trafnie opisują rzeczywistość, która mnie otacza:
w naszym świecie nie istnieją czytelne symbole wartości człowieka.(...) wcześniej każdy był tym, kim jest (...) teraz (...) z poziomu czynów ludzie przenieśli się na poziom deklaracji.
podchodzę do tej książki bez żadnych uprzedzeń, bez żadnych wyobrażeń i bez tak zwanej "z góry wyrobionej opinii".
nie jest to miła lektura, prawdę mówiąc - idzie mi jak po grudzie - przykry jest dla mnie nie tylko sposób narracji ale i główna myśl książki, do której autorka powraca co akapit: ludzkość dąży do samozagłady i unicestwienia ziemi.
przez ostatnich dwieście stron pawlikowska mówi o tym wprost, mówi o tym używając anegdot, metafor, cytując biblijne przypowieści, bohra i heisenberga. mówi językiem kompletnie innym od mojego, chociaż obie posługujemy się jako taką polszczyzną (jej jest zapewne poprawniejsza niż moja).
niektóre jej spostrzeżenia - wyniesione z amazońskiej dżungli - bardzo trafnie opisują rzeczywistość, która mnie otacza:
w naszym świecie nie istnieją czytelne symbole wartości człowieka.(...) wcześniej każdy był tym, kim jest (...) teraz (...) z poziomu czynów ludzie przenieśli się na poziom deklaracji.
wtorek, 4 września 2012
poniedziałek, 3 września 2012
czwartek, 30 sierpnia 2012
08/2012 jeszcze raz luiza.
czasem wmawiam sobie, że ludzie których fotografuję potrafią się potem odnaleźć na moich zdjęciach. że widzą na nich siebie samych - takimi, jakimi są. że gdzieś tam - w tej jednej setnej sekundy - udaje mi się uchwycić ułamek prawdy o człowieku. zarejestrować to coś, co dzielimy wszyscy, a co nas od siebie tak bardzo dzieli.
być może fotografując dostrzegam w ludziach jakieś podobieństwo, lub szukam obrazu samej siebie. poprzez przypadkowe zdjęcia nieznajomych, zaplanowane sesje z modelkami, fotografowanie przyjaciół i bliskich. poprzez wszystkie te portrety i krajobrazy, powidoki, złudzenia, mgnienia oka - wciąż powielam wzór z tej samej kalki.
-
mania szewska
w:
6x6,
black-and-white,
fotografia,
ludzie,
notatki,
rolleiflex,
scotland
wtorek, 28 sierpnia 2012
niedziela, 26 sierpnia 2012
piątek, 24 sierpnia 2012
wtorek, 21 sierpnia 2012
niedziela, 19 sierpnia 2012
08/2012 nasi niegdysiejsi sąsiedzi, błażej i zuzana, obieżyświaty i marzyciele - jakoś na początku sierpnia spakowali się i pojechali zdobywać daleką północ. powodzenia!
-
mania szewska
w:
6x6,
black-and-white,
edinburgh,
fotografia,
ludzie,
rolleiflex,
scotland
wtorek, 14 sierpnia 2012
08/2012 sarna, zamknięte drzwi, rozbite lustro i portret nieznajomego.
the unknown is to them more powerful than known.
-
mania szewska
w:
6x6,
black-and-white,
fotografia,
ludzie,
rolleiflex
sobota, 11 sierpnia 2012
trzy miesiące minęły od ostatniego postu z cyklu jedno zdjęcie dziennie. wierzcie lub nie, ale już 290 dni za nami. zaskakująco regularnie aktualizuję ten mój pamiętniko-projekt na facebooku. chwała wam za to - trzy gie, łajfaju i ajfonie, być może uda mi się dzięki wam wypracować w sobie tę skrupulatność i systematyczność, jakże niezbędną by w życiu coś osiągnąć, gdzieś tam dojść i móc potem chwalić się wnukom, prawnukom i sąsiadom.
-
mania szewska
w:
fotografia,
jedno zdjęcie dziennie,
kolorowe,
mob.photo
wtorek, 7 sierpnia 2012
07/2012, wybrzeże szkocji, w stronę morza północnego.
mogłabym teraz coś napisać, jakąś literacko-filozoficzną zawiłość, ale w gruncie rzeczy wszystkie moje zdjęcia mówią o tym samym.
-
mania szewska
w:
6x6,
black-and-white,
fotografia,
notatki,
rolleiflex,
scotland
wtorek, 24 lipca 2012
czwartek, 19 lipca 2012
wtorek, 12 czerwca 2012
niedziela, 10 czerwca 2012
czwartek, 7 czerwca 2012
holga przeleżała dobry rok w pudełku, zdążyłyśmy nawet troszkę za sobą zatęsknić przez ten czas. portra kisiła się w lodówce chyba jeszcze dłużej. nie będę udawać - nie jestem wielką miłośniczką kolorowej fotografii. głównie dlatego, że trzeba chodzić z filmami do labu, spędzać dodatkową godzinę przy skanowaniu... poza tym - przy tutejszym odwiecznym niedoborze słonecznej pogody - robienie zdjęć na kolorowych negatywach wiąże się z wielkim bólem i zgrzytaniem zębami. a jednak mnie coś podkusiło, cholerstwo jakieś.
06.2012 south queensferry. forth road bridge, w latach sześćdziesiątych xx wieku największy most wiszący w europie.
06.2012 south queensferry. forth road bridge, w latach sześćdziesiątych xx wieku największy most wiszący w europie.
-
mania szewska
w:
6x6,
fotografia,
holga,
kolorowe,
scotland
czwartek, 31 maja 2012
udało mi się w tym miesiącu obejrzeć kilka fajnych filmów, więc dzisiaj - jakby na podsumowanie - garść tytułów z cyklu "można je na sofie".
po pierwsze: the notorious bettie page o słynnej, choć niesławnej ikonie lat '50. cudowne, czarno-białe zdjęcia, doskonała muzyka. no i fotografia. bardzo dużo fotografii. historia opowiedziana niebanalnie, postać bettie - zaskakująca. wciąż mi się śmiać chce, gdy sobie przypomnę, jak się po filmie razem z lolą rzuciłyśmy oglądać wielki album playboya, gdzie jednym z pierwszych zdjęć była bożonarodzeniowa sesja bettie. wsiąknęłyśmy zresztą w ten album na dobre, dyskutując zawzięcie o przemianie obyczajowej jaka nastąpiła przez ostatnie pół wieku, o tym jaką transformację przeszła kobieta - w realnym życiu, w telewizji i w prasie - z uśmiechniętej kury domowej reklamująca syrop klonowy do... no właśnie do czego? późno w nocy debatowałyśmy o tym jaki wpływ na kobiecy wizerunek miała erotyka i pornografia. jak przez tych kilkadziesiąt lat zmieniały się kształty i wyobrażenia o tym co jest piękne, co pociągające, co zabronione. ile można było odsłonić? no i przede wszystkim: jak to właściwie jest z owłosieniem łonowym. zestaw kilkuset okładek czasopisma okazał się doskonałym materiałem badawczym.
po drugie: miłość larsa, film który obejrzeliśmy żeby się pośmiać i zobaczyć w czym też jeszcze grywa ryan gosling (tak, tak, ten z "fanatyka"), no i zobaczyliśmy i pośmialiśmy się, tym rodzajem śmiechu, który na przykład nie zdarza się w polskim kinie. takim dobrym, czułym śmiechem. może nie przeżyliśmy jakiegoś porażającego katharsis, ale za to byliśmy całkiem miło zaskoczeni. pewnie dlatego, że po przeczytaniu opisu spodziewaliśmy się komedyjki pełnej szybkich zwrotów akcji, niewybrednych dialogów i głupawych gagów. a dostaliśmy... no zobaczcie sami.
po trzecie i po czwarte: dwa filmy ze świetnymi aktorami, cudowną charakteryzacją i zdjęciami takimi, że po prostu miło się ogląda. albert nobbs i tinker, tailor, soldier, spy, każdy z zupełnie innej bajki oba jednak poświęcenia im czasu.
po piąte i po ostatnie już - film, który wybraliśmy ze względu na aktorkę i tytuł. tak, mieszkamy w szkocji, aberdeen brzmi dla nas znajomo. do tego oglądamy (łamane przez czytamy) grę o tron, gdzie można znaleźć kilku dobrych aktorów (mariusz twierdzi, że dwóch:)), no i lena headey jest jednym z nich. poza tym jest niezaprzeczalnie piękna. w aberdeen ma jeszcze ślicznie, po brytyjsku - że tak powiem - opuchnięty nosek i obitą twarz. ma wynajęty samochód, pijanego ojca i umierającą matkę, ma też problemy z facetami, ciężkie poranki, oraz przeuroczy szkocki akcent. bardzo polecam.
po pierwsze: the notorious bettie page o słynnej, choć niesławnej ikonie lat '50. cudowne, czarno-białe zdjęcia, doskonała muzyka. no i fotografia. bardzo dużo fotografii. historia opowiedziana niebanalnie, postać bettie - zaskakująca. wciąż mi się śmiać chce, gdy sobie przypomnę, jak się po filmie razem z lolą rzuciłyśmy oglądać wielki album playboya, gdzie jednym z pierwszych zdjęć była bożonarodzeniowa sesja bettie. wsiąknęłyśmy zresztą w ten album na dobre, dyskutując zawzięcie o przemianie obyczajowej jaka nastąpiła przez ostatnie pół wieku, o tym jaką transformację przeszła kobieta - w realnym życiu, w telewizji i w prasie - z uśmiechniętej kury domowej reklamująca syrop klonowy do... no właśnie do czego? późno w nocy debatowałyśmy o tym jaki wpływ na kobiecy wizerunek miała erotyka i pornografia. jak przez tych kilkadziesiąt lat zmieniały się kształty i wyobrażenia o tym co jest piękne, co pociągające, co zabronione. ile można było odsłonić? no i przede wszystkim: jak to właściwie jest z owłosieniem łonowym. zestaw kilkuset okładek czasopisma okazał się doskonałym materiałem badawczym.
po drugie: miłość larsa, film który obejrzeliśmy żeby się pośmiać i zobaczyć w czym też jeszcze grywa ryan gosling (tak, tak, ten z "fanatyka"), no i zobaczyliśmy i pośmialiśmy się, tym rodzajem śmiechu, który na przykład nie zdarza się w polskim kinie. takim dobrym, czułym śmiechem. może nie przeżyliśmy jakiegoś porażającego katharsis, ale za to byliśmy całkiem miło zaskoczeni. pewnie dlatego, że po przeczytaniu opisu spodziewaliśmy się komedyjki pełnej szybkich zwrotów akcji, niewybrednych dialogów i głupawych gagów. a dostaliśmy... no zobaczcie sami.
po trzecie i po czwarte: dwa filmy ze świetnymi aktorami, cudowną charakteryzacją i zdjęciami takimi, że po prostu miło się ogląda. albert nobbs i tinker, tailor, soldier, spy, każdy z zupełnie innej bajki oba jednak poświęcenia im czasu.
po piąte i po ostatnie już - film, który wybraliśmy ze względu na aktorkę i tytuł. tak, mieszkamy w szkocji, aberdeen brzmi dla nas znajomo. do tego oglądamy (łamane przez czytamy) grę o tron, gdzie można znaleźć kilku dobrych aktorów (mariusz twierdzi, że dwóch:)), no i lena headey jest jednym z nich. poza tym jest niezaprzeczalnie piękna. w aberdeen ma jeszcze ślicznie, po brytyjsku - że tak powiem - opuchnięty nosek i obitą twarz. ma wynajęty samochód, pijanego ojca i umierającą matkę, ma też problemy z facetami, ciężkie poranki, oraz przeuroczy szkocki akcent. bardzo polecam.
środa, 30 maja 2012
wtorek, 22 maja 2012
09/2011 znalazłam na dysku skany z poprzedniego pobytu w polsce.
więc jeszcze raz: magda. to jest zdjęcie o poetyckiej dychotomii: te suche chabazie, które magda trzyma w objęciach, symbolizują zajebistą beznadzieję życia. a ta łąka, na której magda stoi - to cała tego życia wspaniałość.
więc jeszcze raz: magda. to jest zdjęcie o poetyckiej dychotomii: te suche chabazie, które magda trzyma w objęciach, symbolizują zajebistą beznadzieję życia. a ta łąka, na której magda stoi - to cała tego życia wspaniałość.
-
mania szewska
w:
6x6,
black-and-white,
fotografia,
hasselblad,
ludzie,
polskie
czwartek, 17 maja 2012
od kilku lat szukałam jakiegoś miejsca, gdzie mogłabym pokazywać swoje zdjęcia online i gadać o nich z innymi ludźmi.
zwiedziłam więc masę portali, galerii i forów internetowych.
wrzucałam zdjęcia na plfoto, jeszcze wtedy, gdy mistrzostwem świata były tam zdjęcia kotów w domowych pieleszach, na fototoka - w czasie, gdy złote medale przyznawano nagim dziewczętom ze skrzydłami. pomagałam budować słynny acz niesławny portal obiektywni.pl, zdarzyło mi się wrzucić coś na digarta, chociaż zawsze przerażała mnie jego poetyckość i przygnębiała szata graficzna. poza tym "byłam" na f2 i na voalu, publikowałam zdjęcia na jakimś amerykańskim portalu, który chyba już nie istnieje, a jego nazwy po prostu ni cholera, nie pamiętam...
robiłam strony, chociaż moje mizerne umiejętności - ograniczające się do podstaw html'a i css'a - nigdy nie pozwoliły mi na stworzenie portfolio, które dawałoby mi zadowalający kontakt z odbiorcą. bo właśnie o to mi chodzi w całym tym publikowaniu fotografii, by wywołać reakcję, nawiązać kontakt, dialog... by z sieci wyławiać ludzi, którzy myślą i potrafią zwerbalizować swoje myśli, którzy czują i nie wstydzą się przekazywać swoich uczuć, którzy mają czas i chęć by dzielić się z innymi swoją pasją. nigdy mnie za bardzo nie obchodzili ponurzy klikacze czy zawistne sukinsyny, a - nie oszukujmy się - przez internet poznaje się ich całą masę.
tych wszystkich pseudo-galerii, tych "ktośsroś facebook photography" każdego dnia jest co raz więcej. na przykład - kilka miesięcy temu odkryłam instagram i stałam się jego - bogowie miłosierni - 20038684tym userem. mariusz pokazał mi tumblra, który - przyznaję - wygrywa z blogspotem pod względem nawigacji i designu, a przy okazji jest koktajlem xxxl z bardzo dobrych, dobrych, złych, bardzo złych i koszmarnych obrazków. poza tym przez ostatnie pół roku znalazło się kilka telefonicznych aplikacji powiązanych z publikowaniem tego czy śmego tu czy siam. "ilość" już dawno zostawiła w tyle "jakość", chyba dlatego - odechciało mi się prawie całkiem pokazywać swoje zdjęcia.
niby zawsze jakoś tak przy okazji trzymałam się fotobloga, bo wydawało mi się, że będzie to rozwiązanie - gdzieś pomiędzy galerią, prywatną stroną a społecznościowym portalem, ale prawda jest taka, że w sieci nie ma dobrych rozwiązań, jest za to cała masa bezmózgich userów klejących swoje kotlety mielone z brunatnej papki wikipedii i internetowych poradników fotograficznych, panierująca swoją sztukę przyjaciółmi i lajkami z facebooków. cała masa zombiaków, działających na zasadzie bernowskiej teorii głasków, czy raczej transakcji głasków, ja tobie ty mnie, ty jesteś fajniutki, on, ona, ono jest fe. więc poznajesz w sieci całą masę mistrzów, przyjaciół, znawców, młodych talentów, artystów, patałachów... a w realnym życiu spotykasz taką osobę i patrzysz na nią, a ona patrzy w stolik. i tak szalenie, tak strasznie, tak okrutnie - nie macie sobie nic do powiedzenia. nawet milczeć ze sobą nie umiecie wymownie.
co raz rzadziej więc pokazuję zdjęcia, co raz więcej rzeczy trzymam w szufladzie. na to niżej, patrzę ze wzruszeniem, myśląc sobie jak daleko prawdziwe życie jest od tego tu, w sieci, jak bardzo cieszy realne osoby, to jedno, kompletnie nieartystyczne, całkiem albumowe zdjęcie.
maj 2012, lola i ina. lata świetlne za nami.
zwiedziłam więc masę portali, galerii i forów internetowych.
wrzucałam zdjęcia na plfoto, jeszcze wtedy, gdy mistrzostwem świata były tam zdjęcia kotów w domowych pieleszach, na fototoka - w czasie, gdy złote medale przyznawano nagim dziewczętom ze skrzydłami. pomagałam budować słynny acz niesławny portal obiektywni.pl, zdarzyło mi się wrzucić coś na digarta, chociaż zawsze przerażała mnie jego poetyckość i przygnębiała szata graficzna. poza tym "byłam" na f2 i na voalu, publikowałam zdjęcia na jakimś amerykańskim portalu, który chyba już nie istnieje, a jego nazwy po prostu ni cholera, nie pamiętam...
robiłam strony, chociaż moje mizerne umiejętności - ograniczające się do podstaw html'a i css'a - nigdy nie pozwoliły mi na stworzenie portfolio, które dawałoby mi zadowalający kontakt z odbiorcą. bo właśnie o to mi chodzi w całym tym publikowaniu fotografii, by wywołać reakcję, nawiązać kontakt, dialog... by z sieci wyławiać ludzi, którzy myślą i potrafią zwerbalizować swoje myśli, którzy czują i nie wstydzą się przekazywać swoich uczuć, którzy mają czas i chęć by dzielić się z innymi swoją pasją. nigdy mnie za bardzo nie obchodzili ponurzy klikacze czy zawistne sukinsyny, a - nie oszukujmy się - przez internet poznaje się ich całą masę.
tych wszystkich pseudo-galerii, tych "ktośsroś facebook photography" każdego dnia jest co raz więcej. na przykład - kilka miesięcy temu odkryłam instagram i stałam się jego - bogowie miłosierni - 20038684tym userem. mariusz pokazał mi tumblra, który - przyznaję - wygrywa z blogspotem pod względem nawigacji i designu, a przy okazji jest koktajlem xxxl z bardzo dobrych, dobrych, złych, bardzo złych i koszmarnych obrazków. poza tym przez ostatnie pół roku znalazło się kilka telefonicznych aplikacji powiązanych z publikowaniem tego czy śmego tu czy siam. "ilość" już dawno zostawiła w tyle "jakość", chyba dlatego - odechciało mi się prawie całkiem pokazywać swoje zdjęcia.
niby zawsze jakoś tak przy okazji trzymałam się fotobloga, bo wydawało mi się, że będzie to rozwiązanie - gdzieś pomiędzy galerią, prywatną stroną a społecznościowym portalem, ale prawda jest taka, że w sieci nie ma dobrych rozwiązań, jest za to cała masa bezmózgich userów klejących swoje kotlety mielone z brunatnej papki wikipedii i internetowych poradników fotograficznych, panierująca swoją sztukę przyjaciółmi i lajkami z facebooków. cała masa zombiaków, działających na zasadzie bernowskiej teorii głasków, czy raczej transakcji głasków, ja tobie ty mnie, ty jesteś fajniutki, on, ona, ono jest fe. więc poznajesz w sieci całą masę mistrzów, przyjaciół, znawców, młodych talentów, artystów, patałachów... a w realnym życiu spotykasz taką osobę i patrzysz na nią, a ona patrzy w stolik. i tak szalenie, tak strasznie, tak okrutnie - nie macie sobie nic do powiedzenia. nawet milczeć ze sobą nie umiecie wymownie.
co raz rzadziej więc pokazuję zdjęcia, co raz więcej rzeczy trzymam w szufladzie. na to niżej, patrzę ze wzruszeniem, myśląc sobie jak daleko prawdziwe życie jest od tego tu, w sieci, jak bardzo cieszy realne osoby, to jedno, kompletnie nieartystyczne, całkiem albumowe zdjęcie.
maj 2012, lola i ina. lata świetlne za nami.
-
mania szewska
w:
6x6,
black-and-white,
ludzie,
notatki,
polskie,
rolleiflex
sobota, 12 maja 2012
piątek, 27 kwietnia 2012
środa, 25 kwietnia 2012
poniedziałek, 23 kwietnia 2012
poniedziałek, 16 kwietnia 2012
jakiś czas temu ola wolter wspomniała w mailu o antykwariacie fotograficznym, ale muszę przyznać, że dopiero dzisiaj trafiłam na jego stronę. w dużej mierze za sprawą "tego okropnego facebooka" ;).
w swoim statucie jako jeden z pierwszych i podstawowych punktów fundacja fotografii analogowej i klasycznych technik fotograficznych 'antykwariat fotograficzny' ma wspieranie autorskich działań twórczych, popularyzację fotografii jako sztuki i formy komunikacji wizualnej, oraz działalność edukacyjną w tym zakresie. czyli wszystko to, do czego zawsze wracamy w mniej lub bardziej poważnych dyskusjach o fotografii.
moim skromnym zdaniem w polsce brakuje takich organizacji i cudownie jest wiedzieć, że ten niedobór został dostrzeżony i że są ludzie którzy próbują go uzupełnić, dzieląc się z innymi swoją wiedzą, pasją i umiejętnościami.
gratuluję fundatorkom pomysłu, trzymam kciuki za realizację projektów i mam nadzieję, że uda nam się coś kiedyś razem zrobić.
w swoim statucie jako jeden z pierwszych i podstawowych punktów fundacja fotografii analogowej i klasycznych technik fotograficznych 'antykwariat fotograficzny' ma wspieranie autorskich działań twórczych, popularyzację fotografii jako sztuki i formy komunikacji wizualnej, oraz działalność edukacyjną w tym zakresie. czyli wszystko to, do czego zawsze wracamy w mniej lub bardziej poważnych dyskusjach o fotografii.
moim skromnym zdaniem w polsce brakuje takich organizacji i cudownie jest wiedzieć, że ten niedobór został dostrzeżony i że są ludzie którzy próbują go uzupełnić, dzieląc się z innymi swoją wiedzą, pasją i umiejętnościami.
gratuluję fundatorkom pomysłu, trzymam kciuki za realizację projektów i mam nadzieję, że uda nam się coś kiedyś razem zrobić.
-
mania szewska
w:
fotografia,
notatki,
polskie
poniedziałek, 9 kwietnia 2012
sobota, 7 kwietnia 2012
otóż w tej papce ze strasznie nudnych, banalnych i żenujących filmowych produkcji przez które się ostatnio przedzieraliśmy, pojawiło się wreszcie coś, o czym warto napisać. wczoraj obejrzeliśmy we need to talk about kevin, z doskonałą tildą swinton. fenomenalne zdjęcia i historia, o której niby już wszystko wiesz, a jednak film trzyma cię w napięciu, budzisz się następnego dnia i nie możesz o nim zapomnieć.
wtorek, 3 kwietnia 2012
ostatnie 30 dni, czyli co wydarzyło się w marcu? cóż. byłam kilka dni w liverpool'u, zwiedziłam zamek w linlithgow, obejrzałam klify w dunbar i jedno fajne muzeum w glasgow, i wreszcie - dotarłam na cramond island... niby to ostatnie miejsce tak blisko i niby nic specjalnego, ale dopiero po czterech latach mieszkania w edynburgu udało mi się trafić na fajną pogodę, odpływ i odkryte molo. poza tym dość niespodziewanie przyszła wiosna. ścięłam włosy. zarezerwowałam sobie urlop i kupiłam bilety do polski. obejrzałam kilka filmów, odwiedziłam kilka klubów i knajp, ubrałam się w sukienkę jak na rozdanie oskarów, trochę potańczyłam i zjadłam bardzo oficjalną kolację w miłym towarzystwie choć z nieszczególnie interesującymi potrawami. dużo i długo spacerowałam, próbowałam przejechać europę na stacjonarnym rowerze, a poza tym wiadomo, zdarzyły się różne małe nieszczęścia i co większe radości. na przykład regał na książki. tak, wreszcie mam regał na książki. jestem niespodziewanie szczęśliwa z tego powodu.
ps. przepraszam wszystkich których zaspamowałam zaproszeniami do bloga. blogspot jest trochę zjebany. trochę nawet bardzo. obawiam się, że bez konta na googlach nie będziecie mogli go czytać/oglądać.
ps. przepraszam wszystkich których zaspamowałam zaproszeniami do bloga. blogspot jest trochę zjebany. trochę nawet bardzo. obawiam się, że bez konta na googlach nie będziecie mogli go czytać/oglądać.
-
mania szewska
w:
jedno zdjęcie dziennie,
kolorowe,
mob.photo,
notatki
poniedziałek, 19 marca 2012
chyba osiągnęłam pewien poziom zmęczenia tą beczką miodu którą jest internet. w sumie nic dziwnego, bo piszę w sieci od jedenastu lat. niektórzy z was zresztą wiedzą o tym bardzo dobrze.
i chociaż prowadziłam różne bardziej-lub-mniej osobiste blogi, to zawsze gdzieś tam gryzłam się w język albo mówiłam o rzeczach poprzez metafory.
zawsze zbyt duża była ilość tych anonimowych kliknięć. kropek i cyferek. obcych. ajpików z tokio, ze zjednoczonych emiratów google i z poznania. cóż, muszę przyznać, że paraliżuje mnie myśl, o tych nieznajomych, trafiających na mojego bloga po wpisaniu w wyszukiwarkę frazy cipka w occie. albo o tych wszystkich wylewających swe żałości nickach, których ego jest dużo bardziej imponujące niż talent, wiedza czy umiejętności, a pamięć - cóż - pamięć krótkotrwała...
przez ostatnie miesiące dużo myślałam o tym, dlaczego i dla kogo właściwie pstrykam i piszę te swoje pocztówki. no bo niby do przyjaciół, ale.... statystyka jest dla mnie bezlitosna:
z tych wszystkich osób obserwujących mojego bloga, tak naprawdę zagląda na niego połowa. połowa tej połowy zna mnie osobiście. połowa z tych co mnie znają osobiście, ma coś do powiedzenia. osiem osób pisze komentarze. a ja te wszystkie pocztówki adresuję do czwórki, czy piątki najbliższych mi przyjaciół.
z tego niewielkiego grona, tylko jedna osoba zagląda tu na bieżąco. druga, przez całe te cztery lata odezwała się kilka razy. trzecia – nigdy, i tak naprawdę nawet nie wiem, czy pamięta jeszcze o istnieniu tej strony i mojej skromnej osoby. czwarta siedzi obok na sofie i wie to wszystko bardzo dobrze. piąta jest zbyt zajęta prawdziwym życiem, więc tylko czasem skrobnie mi jakiegoś maila.
dlatego postanowiłam zmienić trochę swój pomysł na tego bloga. postanowiłam pisać częściej. i gęściej. postanowiłam pokazywać więcej, bardziej różnorodnych zdjęć. niekoniecznie tylko moich. ale przede wszystkim postanowiłam zamknąć bloga dla szerokiej widowni.
następne wpisy będą dostępne tylko dla zaproszonych gości.
na pewno wiecie, jak skontaktować się ze mną prywatnie, żeby to zaproszenie dostać.
i chociaż prowadziłam różne bardziej-lub-mniej osobiste blogi, to zawsze gdzieś tam gryzłam się w język albo mówiłam o rzeczach poprzez metafory.
zawsze zbyt duża była ilość tych anonimowych kliknięć. kropek i cyferek. obcych. ajpików z tokio, ze zjednoczonych emiratów google i z poznania. cóż, muszę przyznać, że paraliżuje mnie myśl, o tych nieznajomych, trafiających na mojego bloga po wpisaniu w wyszukiwarkę frazy cipka w occie. albo o tych wszystkich wylewających swe żałości nickach, których ego jest dużo bardziej imponujące niż talent, wiedza czy umiejętności, a pamięć - cóż - pamięć krótkotrwała...
przez ostatnie miesiące dużo myślałam o tym, dlaczego i dla kogo właściwie pstrykam i piszę te swoje pocztówki. no bo niby do przyjaciół, ale.... statystyka jest dla mnie bezlitosna:
z tych wszystkich osób obserwujących mojego bloga, tak naprawdę zagląda na niego połowa. połowa tej połowy zna mnie osobiście. połowa z tych co mnie znają osobiście, ma coś do powiedzenia. osiem osób pisze komentarze. a ja te wszystkie pocztówki adresuję do czwórki, czy piątki najbliższych mi przyjaciół.
z tego niewielkiego grona, tylko jedna osoba zagląda tu na bieżąco. druga, przez całe te cztery lata odezwała się kilka razy. trzecia – nigdy, i tak naprawdę nawet nie wiem, czy pamięta jeszcze o istnieniu tej strony i mojej skromnej osoby. czwarta siedzi obok na sofie i wie to wszystko bardzo dobrze. piąta jest zbyt zajęta prawdziwym życiem, więc tylko czasem skrobnie mi jakiegoś maila.
dlatego postanowiłam zmienić trochę swój pomysł na tego bloga. postanowiłam pisać częściej. i gęściej. postanowiłam pokazywać więcej, bardziej różnorodnych zdjęć. niekoniecznie tylko moich. ale przede wszystkim postanowiłam zamknąć bloga dla szerokiej widowni.
następne wpisy będą dostępne tylko dla zaproszonych gości.
na pewno wiecie, jak skontaktować się ze mną prywatnie, żeby to zaproszenie dostać.
-
mania szewska
w:
notatki
piątek, 16 marca 2012
czwartek, 15 marca 2012
Subskrybuj:
Posty (Atom)