czwartek, 31 grudnia 2009








there will be no miracles here

środa, 30 grudnia 2009


12/2009 edynburg

środa, 23 grudnia 2009

dzisiaj skończyłam tę nieszczęsną dłubaninę i zapełniłam kolejny skoroszyt wycinkami, rysunkami, tekstami i zdjęciami, czyli tym co się pięknie nazywa projektem. nie mogłam się powstrzymać, żeby nie wkleić tam zdjęć pawła w sukience. na pewno zrobi mega wrażenie na wykładowcy.
poza tym nieświątecznie całkiem. może przełóżmy ten cały cyrk na przyszły rok, co?

sobota, 19 grudnia 2009

tak a propos kupienia sobie plastiku - pierwsze zdjęcie z holgi (podejrzanie szczelny egzemplarz): sighthill. jeden z przeznaczonych do wyburzenia bloków mieszkaniowych, lokalna biblioteka po lewej i ośrodek kultury po prawej.
jest coś smutnego w tym miejscu, w tym jak bardzo jest niepotrzebne.

piątek, 18 grudnia 2009

po obejrzeniu niedawno klubu samobójców (nie polecam, nawet fanom gatunku, niby krew bryzga lepiej niż u tarantino - pewnie grupa b minus, zresztą jak poziom filmu - ale zakończenie beznadziejne, a najlepsze sceny i tak można znaleźć na jutubie, więc naprawdę, nie ma się co męczyć z całą produkcją) postanowiliśmy wczoraj zobaczyć coś lżejszego. padło na julie i julia, głównie dlatego, że gra tam meryl streep, a oboje lubimy bardzo meryl streep. ostatnio nawet doszliśmy do wniosku, że grając w tym kiczowatym filmie z piosenkami abby, w filmie którego tytułu nie pamiętam, bo nie warto go pamiętać, udowodniła raz jeszcze, że jest aktorką, która potrafi zagrać wszystko, nawet jeśli jest chujowe.
cóż, julie i julia nie jest filmem z kategorii b minus, ani też z kategorii chujowe. to zabawny, ciepły film, niepozbawiony oczywiście pewnej ilości krwi i wnętrzności, ale nie ma to nic wspólnego z masakrami w stylu japońskim. bo film jest o kuchni, o kuchni francuskiej. i najbardziej drastyczny moment, to scena gotowania homara.

wtorek, 15 grudnia 2009

poszłam wczoraj na cockburn street po prezenty.
jest tam beyond words podobno jedna z najlepszych księgarni w UK, specjalizująca się przede wszystkim w fotografii. jasne, że - jeśli chodzi o zaopatrzenie - nie ma porównania z księgarnią przy the photographers' gallery z londynu, ale chyba lubię ją bardziej. panuje tam specyficzny klimat: dwa, małe pomieszczenia, na ścianach wystawa lomografii, gra cicho muzyka, na półkach masa książek, na stołach wyprzedaże, poza tym gazety, pocztówki, plakaty i różne lomoaparaty. nie ma tam wielu klientów, ale i tak jest dość ciasno, więc gdy chcesz coś zobaczyć, zawsze ocierasz się o kogoś, kto właśnie przegląda jakiś album (a ja się lubię o kogoś anonimowego poocierać czasem, bo dzięki temu czuję wyraźnie, że przynależę do sosajety).
poza tym pan zza kasą jest uroczy i właściwie jedyne czego do pełni szczęścia brakuje, to że nie można tam wypić piwa albo kawy i posiedzieć przy stoliku z kimś znajomym, mającym coś do powiedzenia na temat fotografii.
no więc byłam tam wczoraj kupić prezenty, ale zamiast prezentów kupiłam sobie kilka książek i... czarną holgę. wreszcie własną.
więc powinniście się nastawić na to, że będzie tu w najbliższym czasie trochę więcej zdjęć holgowych do pooglądania.

piątek, 11 grudnia 2009

wczoraj zaczął się mój romans z dużym formatem. jakby to opisać...
wyobraź sobie, że najpierw przez pół godziny składasz ptaszki origami. potem pół godziny składasz aparat do kupy i toczysz okrutną walkę ze statywem. potem spędzasz kolejne pół godziny po ciemku, starając się załadować negatywy do kasety, myślisz sobie, że bez wcześniejszego przetrenowania "na sucho" jest to niezbyt przyjemne uczucie, chociaż nie tak traumatyczne jak nawijanie zbyt wąskiego i wijącego się jak chujemuje dzikie węże orwo w rozklekotaną spiralę koreksu. potem kompozycja. godzina ostrzenia i przestawiania ptaszków w lewo, w prawo, do góry, do dołu, i znowu godzina ostrzenia i przestawiania. potem jeszcze tylko sprawdzenie światła, przeliczenie ekspozycji, pomnożenie, podzielenie, zamknięcie przysłony, naciągnięcie migawki, otwarcie przysłony, jeszcze raz sprawdzenie ostrości, i w końcu już ostatecznie, ładujesz kasetę do aparatu, naświetlasz kilka razy razy, za każdym naciśnięciem spustu czujesz jakby biły dzwony. jakby gołębie leciały, jakbys w teatrze dostala stojącą owację, jakby jfk pomachał ci ręką ze swojego samochodu. oczywiście, że wszyscy, którzy na ciebie patrzą wiedzą, że masz orgazm, chyba, że jeszcze nie wiedzą co to orgazm. w każdym bądź razie, w trakcie tych kilku sekund czujesz, że spotykają cię wszystkie te rzeczy, które wysyłają cię zazwyczaj w kosmos, kiedy doświadczasz każdej cholernej komórki własnego istnienia. a twój mózg nie wie, co zrobić z takim nawałem uczuć i wrażeń, więc pozwala sobie na chwilę, beztrosko wypaść z mainstreamu'u. tyle, że kiedy już wszystko wraca do normy i naświetlasz ostatni negatyw, wiedzac, że masz nad wszystkim pełną kontrolę, wtedy kiedy ogarnia cię poczucie zrozumienia, spelnienia i chwały, cóż, wtedy spoglądasz na obiekt swojej fotografii, na te swoje papierowe ptaszki i myślisz... o kurwa, ale chujowa kompozycja.
no więc moje uczucie do pana cambo jest dość ambiwalentne, podniośle metafizyczne. cudownie erotyczne. tyle że bez jajecznicy na śniadanie.

środa, 9 grudnia 2009

s.i.witkiewicz, autoportret. przy okazji chyba jedna z jego bardziej znanych fotografii.
właśnie skończyłam pisać esej o witkacym. poza tym jakaś taka jestem, z dupy, wymięta i potrzaskana. jakby to on sam napisał: jak zwykle po ciężkiej nocy, hrabina z potworną siłą odczuwała metafizyczną głębię swego istnienia oraz okrutną świadomość porannej zawartości swoich wnętrzności.

wtorek, 8 grudnia 2009

ponieważ grudzień, ponieważ idą święta, ponieważ całe miasto już drży, świeci i tętni, ponieważ przyjechał lunapark, niemcy rozstawili jak co roku swój jarmark, na lodowisku puszczają romatyczną muzyczkę a w każdym sklepie leci z głośników I'm dreaming of a white Christmas (w tym kraju ta piosenka ma niepodważalną rację bytu), na każdym rondzie stoi choinka, czuć już cały ten nastrój, ten radosny klimat... mnie również dopadła bożonarodzeniowa euforia i szał zakupów i zgodnie z doroczną, okołoświąteczną tradycją kupiłam sobie nowy-stary aparat prosto z e-baya, który to aparat przywiózł mi pan kurier ostatnio w ślicznej, starej skórzanej torbie, wypchanej masą szkiełek, żelastwa i innych ekstra dodatków, bo jakoś mam takie szczęście, że gdy już kupuję sobie prezent, to zawsze jest tego jakby więcej, można tym obdarować pół drużyny harcerskiej, tak samo było zresztą z dziadkiem rolleiflexem, ale nie narzekam, cieszę się z tego nawet, chociaż z drugiej strony trochę mnie to przeraża, bo już teraz wszyscy gapią się podejrzanie, gdy z całym tym złomem w podręcznym bagażu przeciskam się przez bramki różnych lotnisk, przez kontrole celne, przez odprawy, i hale odlotów.

to było prawdopodobnie najdłuższe zdanie jakie kiedykolwiek napisałam. jestem dumna z każdego, kto dotarł do ostatniej kropki i nie zgubił wątku.
jeszcze trochę poćwiczę i przegonię joyce'a.

piątek, 4 grudnia 2009

nieostre, nieżywe, niejednoznaczne.

środa, 2 grudnia 2009

ed. letnie, festiwalowe klimaty.