środa, 19 września 2012

nie uważam się za jakiegoś zaawansowanego podróżnika... ot, byłam w kilku miejscach, widziałam parę rzeczy i pstryknęłam trochę pamiątkowych zdjęć. poznałam tutejszych lub tamtejszych. poszerzyłam sobie horyzonty. nabrałam dystansu. nauczyłam się co nieco. na przykład tego, że w pewnym sensie podróżowanie zmienia: uczy nas dostrzegać różnice. uczy nas oceniać i doceniać. uczy nas, że można tak, ale można też inaczej.
ja sama jestem jedną z tych osób, które - nie tyle lubią bywać w różnych miejscach, co - lubią się przemieszczać. nawet przejażdżka autobusem na lotnisko, kiedy trzeba kogoś powitać lub pożegnać, jest dla mnie wspaniałą przygodą. lub gdy w podrzędnym barku kawowym, na zapomnianej przez boga stacji kolejowej piję okropną lurę z jeszcze okropniejszego kubka "społem".
jeśli mam problem, wychodzę z domu i idę.
jeśli mam dobry humor - wsiadam na rower.
jeśli jestem bardzo nieszczęśliwa, wybieram sobie na oślep tramwaj lub autobus i jadę zobaczyć co będzie po drodze.
wyobrażam sobie, że kiedy zrobię wreszcie prawo jazdy, zrosnę się na dobre z fotelem samochodowym... chociaż naprawdę, naj-naj-najbardziej lubię podróżować tak, by spotykać ludzi. by móc uczestniczyć w wydarzeniach. by z kimś porozmawiać w przedziale pkp. albo na ścieżce, gdzieś na wydmach, nad morzem północnym.
lubię wchodzić w interakcje ze światem. lubię się czasem o innych ludzi ocierać. lubię uczyć się nowych rzeczy i robić to, czego wcześniej nie robiłam. i bywa, że na przykład udaje mi się rozpocząć rewolucję w tramwaju.
chociażby kilka dni temu w dziesiątce, w środku nocy, w kierunku - rynek. czytam coś tam sobie i nagle słyszę, tuż nad głową, tonem wulgarnym i cholernie oburzonym:
no kurwa, ja pierdolę, całą drogę będziesz tak robił?
wiecie jak to jest, gdy się jedzie tramwajem, a za twoimi plecami ktoś ciamka? albo wciąga katar do gardła? albo chrząka? albo co chwila puszcza mikrobąka? albo po prostu kaszle, tak jak ten chłopak z którym żeśmy podróżowali: ja i wielce nabuzowana pani. i ze dwudziestu innych pasażerów...
przyznaję, że w tym momencie dopiero zaczęłam go słyszeć. biedak, był porządnie zaziębiony, a każde jego kaszlnięcie komentowało soczyste o kurwa albo nie no, ja pierdolę. gdzieś po piętnastu minutach, w okolicach niegdyś i-szego maja a dzisiaj jana pawła ii-giego, stwierdziłam, że już dłużej tego nie zniosę, a ponieważ jechałam tym tramwajem tylko po to, żeby nim jechać, całkiem bez celu - to postanowiłam sobie, że następny przystanek będzie równie dobry jak każdy inny. niestety utknęliśmy na światłach przy ruskiej, a koncert na zapalenie oskrzeli i złe wychowanie trwał za moimi plecami dalej...
już stojąc na schodkach, zwróciłam się do kurwującej pani, używając swojego najuprzejmiejszego, najbardziej nauczycielskiego tonu. kto mnie zna, ten wie.
w wielkim skrócie nasz dialog wyglądał tak:
jeśli to tak bardzo ci przeszkadza, to czemu się nie przesiądziesz do innego wagonu?
a co ciebie to, kurwo, obchodzi?!?
mnie nic, tyle tylko, że chujowo się podróżuje z chamskimi pasażerami, na szczęście ja właśnie wysiadam.

oczywiście, poruszyłam lawinę gówna. kurwująca kobieta zaczęła się ostro miotać, nazwała mnie tak i śmak. inni pasażerowie patrzyli - dość zestresowani. bo przecież nie wypada. innym ludziom uwagę zwracać? trzeba mieć coś nie tak w głowie, żeby się wtrącać.
i wtedy, ten biedny chłopak zakaszlał. ona rzuciła kolejnym ścierwem, więc ja też zakaszlałam, bo przecież nie będę z nią dyskutować. i na każdą jej wiązankę miałam następne kaszlnięcie. chłopak też dostał jakiegoś ataku. i starszy pan, i pani z dzieckiem, i jeszcze ktoś tam...
i tak się ta nasza dziesiątka wtoczyła na przystanek, z kakofonią kurew, chujów i kaszlnięć, całkiem jakbyśmy wszyscy utknęli w poczekalni u lekarza, po czym wagonik opustoszał, motorniczy zamknął za nami drzwi i tramwaj potoczył się dalej...

niedziela, 9 września 2012


04/2012
pięć miesięcy temu byliśmy w pentlandach. mgła nas wciągnęła jak fabuła tandetnego horroru.

piątek, 7 września 2012

czytam właśnie teorię bezwzględności, czyli jak uniknąć końca świata, trzeba przy tym dodać, że jest to moje pierwsze spotkanie z beatą pawlikowską, o której wcześniej gdzieś tam, coś tam mi w uszach szumiało jedynie.
podchodzę do tej książki bez żadnych uprzedzeń, bez żadnych wyobrażeń i bez tak zwanej "z góry wyrobionej opinii".
nie jest to miła lektura, prawdę mówiąc - idzie mi jak po grudzie - przykry jest dla mnie nie tylko sposób narracji ale i główna myśl książki, do której autorka powraca co akapit: ludzkość dąży do samozagłady i unicestwienia ziemi.
przez ostatnich dwieście stron pawlikowska mówi o tym wprost, mówi o tym używając anegdot, metafor, cytując biblijne przypowieści, bohra i heisenberga. mówi językiem kompletnie innym od mojego, chociaż obie posługujemy się jako taką polszczyzną (jej jest zapewne poprawniejsza niż moja).
niektóre jej spostrzeżenia - wyniesione z amazońskiej dżungli - bardzo trafnie opisują rzeczywistość, która mnie otacza:
w naszym świecie nie istnieją czytelne symbole wartości człowieka.(...) wcześniej każdy był tym, kim jest (...) teraz (...) z poziomu czynów ludzie przenieśli się na poziom deklaracji.

wtorek, 4 września 2012


08/2012, amelia w krzakach.

poniedziałek, 3 września 2012


08/2012, z mariuszem i ze światełkiem w tunelu.