poniedziałek, 31 stycznia 2011




01/2011, edynburg, kilka pocztówek ze starego miasta.
po kolei: klasyczny black cab na victoria street. candlemaker row z widokim na człowieka w wykroku, grassmarket i edynburski zamek. north bridge, ulubione miejsce samobójców, tu zawsze duble-decker'y stoją w korku.
styczniowe zdjęcia są równie szare i szare jak obie rolki z grudnia. zimą dni są przeraźliwie krótkie i pozbawione słońca. wieje i pada. jaka pogoda, taki nastrój. dobrze, że neopan forsowany na 1600 daje sobie z tą zimą jakoś radę.

sobota, 29 stycznia 2011


01/2011, bliskie portrety: tomek.

środa, 26 stycznia 2011


12/2010, o tym że fajnie jest mieć psa. edynburg, schody royal scottish academy na princess street.
muszę się wreszcie jakoś uporać z tymi zdjęciami z grudnia zeszłego roku. skończyć z nimi, skończyć i wywołać nowy film, pójść do ciemni, kupić lampy, załatwić więcej negatywów, uporządkować graty, wyrzucić niepotrzebne ciuchy z szafy, zacząć nowy rok raz jeszcze, najlepiej razem z chińczykami, bo - nie wiem jak dla was, ale dla mnie ten styczeń można by wyciąć z kalendarza.

wtorek, 25 stycznia 2011


12/2010, edynburg.
kto mieszkał na wyspach, ten wie jak bardzo denerwujące są te wszystkie miejsca, punkciki usługowe, profesjonalne minilabiki, czy wielkie sieci gotowe zrobić ci sto tysięcy dwieście czterdzieści odbitek z dowolnego pliku cyfrowego. w dodatku za śmieszne pieniądze. taniej niż gdzie indziej. we w pizdu wielgachnych formatach, oferując przy tym kompletny, artystyczny i nieunikniony retusz każdej fotografii, korekcję kolorów, niwelację szumów oraz najnowocześniejszą metodę odsiewania ziarna... oczywiście, przyznać trzeba, że dla klienta technik laboratoryjny jest gotów zrobić wszystko.
w słynnym labie na perival, w londynie - oprócz wywołania ilforda xp2 - zaoferowano mi trzydzieści sześć sepiowych odbitek oraz piękną firmową płytę pełną jeszcze piękniejszych skanów. w jednym z punktów w city, bodajże gdzieś przy oxford street, musiałam dołączyć do swojego slajdu odręcznie napisaną deklarację, że tak, naprawdę życzę sobie by wywołano go w c-41. oraz że pewna jestem, iż nic złego przy okazji nikomu się nie stanie, a w wypadku zniszczenia filmu nie będę domagała się zwrotu materiału o podobnej wartości.
za to w snappy-snaps'ie na greenwich, cztery lata temu pracował przystojny, jasnowłosy chłopak, który wiedział co to jest cross. i nic mu nie musiałam wyjaśniać. szczerze życzę wszystkim z was, którzy będą wywoływali zdjęcia w londynie, by ów technik pracował tam nadal.
w edynburgu snappy-snaps - na załączonym obrazku - chyba zbankrutował, na szczęście w innych miejscach, na pilrig czy south bridge można znaleźć laboratoria w których wiedzą co robią, i nawet robią to dobrze. czasami.
ale po tylu drobnych foto-labowych frustracjach, człowiek na samą myśl o tym, że trzeba wyjść z domu i zanieść filmy do zakładu dostaje dreszczy i zgryzoty. na szczęście ma jeszcze w lodówce kilka czarno-białych negatywów, więc już marzy tylko o tym, żeby się zamknąć z koreksem w łazience i płukać, i mieszać, i przelewać, wywoływać, przerywać, utrwalać, suszyć filmy przypięte na suszarce do prania...
o ile oczywiście zrobi wcześniej jakieś zdjęcia.

niedziela, 23 stycznia 2011


12/2010, szarobury west end z widokiem na edynburski zamek. ciągle tak samo jest.

piątek, 21 stycznia 2011



12/2010. zbyt długa i zbyt przygnębiająca zima.

czwartek, 20 stycznia 2011


edynburg 12/2010, trzeba by wreszcie zrobić jakieś zdjęcie w tym roku.

sobota, 8 stycznia 2011


przez chorobę od tygodnia nie wychodzę z domu, wszystko się dzieje jakoś... za oknem... więc znajduję sobie różne dziwne rozrywki i zajęcia. otóż przepuściłam przez młynek wordle wszystko co napisałam w zeszłym roku na blogu. efekt - chociaż wygląda jak poemat dada - jest dość przewidywalny, ale przecież nie słowa, a obrazki tworzą tego bloga. chociaż to słowa są mi zdecydowanie bliższe ostatnio.
być może w 2011 powinnam poświęcić im więcej uwagi? przecież umiem i lubię pisać o fotografii.
szkoda jedynie, że gdy tylko napiszę coś więcej, to zaraz się ktoś tam na mnie obraża. ale tacy już jesteśmy, tak strasznie wszystko bierzemy do siebie.
nie do pomyślenia, że świat mógłby się kręcić bez nas.

środa, 5 stycznia 2011


londyn, kilka lat temu.
marne to pocieszenie, ruchnięte, nieostre, przepalone. w dodatku british museum wcale nie należy do moich najulubieńszych miejsc, chociaż od biedy obleci. cóż, będę siedzieć w domu i żreć czosnek, aż mnie mariusz ubije. lub też zrobi to tomek. 
żal jest. pięciogwiazdkowy, trzyszóstkowy hotel i prawie prywatny, prawie odrzutowiec. gauguin w tate modern, soho i camden town. odwołałam wszystko. nie będzie nic. 
w ogóle zlikwidować powinni tego gogę i tą cholerną krąnplazę. i izidżeta też.
zlikwidować wszystko.

wtorek, 4 stycznia 2011


dean village 12/2010, a więc stare już, zeszłoroczne przecież. nowy wspaniały 2011 zaczął się dla mnie niezbyt wesoło. siedzę więc w łóżku, z laptopem, stosem chusteczek a do tego rutinoscorbin, lemsip, lemsip, rutinoscorbin, lemsip, lemsip, lemsip. bardzo nierealna mi się wydaje myśl o tym, że w piątek będę w londynie. jeśli nie będę, przepadną mi bilety. i kilka wystaw, które bardzo chciałam zobaczyć...

sobota, 1 stycznia 2011


edynburg, koniec i początek roku, w stronę west end'u, w stronę east end'u. ostatnio więcej patrzę w niebo niż pod nogi. i  bardzo mi przykro, że tak cholernie pusto i szaro jest tam na górze.